Szukaj na tym blogu

piątek, 18 listopada 2011

oł mmmama!!!

I znowu The Body Shop! No ale co ja na to poradzę, jak mnie tak zaskakują i porywają swoimi cukiereczkami? Dziś się zachwycam nad żelem do mycia SPICED PUMPKIN. Dżizassss, jak on pachnie! Oczywiście rzecz dla amatorów zapachów kuchennego pochodzenia.

Trafiłam na niego dzięki mojej przyjaciółce, kiedy to po spędzonej u niej imprezowej nocy zapragnęłam się odświeżyć i wskakując do wanny usłyszałam zza drzwi "weź sobie spróbuj ten żel dyniowy Słonia" (Słoń to jej facet, który jak się okazało nie tylko w kuchni lubi się otaczać tego rodzaju zapachami). Rewelacja!! Kilka dni potem żel już był mój. Na szczęście można go nabyć w The Body Shopach na terenie Polski, kosztuje 19zł (za 250ml produktu).

Jak informuje opakowanie jest to pierwszy body shopowy produkt wykreowany przez klientkę - Sophie from California zainspirowała się zapachem ze swojego dzieciństwa, a dokładnie babcinym plackiem z dyni. -Właśnie sobie uświadomiłam, że nie wiem jak pachnie dynia... Moja babcia robiła całą masę pyszności, dyniowego placka akurat nie, więc moich wspomnień z dzieciństwa ten zapach nie generuje, ale jeśli tak pachnie dynia, to mogę mieć halloween przez cały rok. ;) A, i jeszcze jedna informacja z opakowania "special edition"- czy to oznacza, że limitowana?? O nie! Mam nadzieję, że ten punkt na stałe wpisze się w menu The Body Shop'u.

sobota, 30 lipca 2011

Czego Brock szuka za granicą?

Półki w naszych polskich sklepach kosmetycznych uginają się od produktów przeróżnych marek, -zarówno rodzimych, jak i tych z zagranicy, trzeba przyznać -jest w czym wybierać. Mnie jednak ciągle mało i na swoje nieszczęście ulegam zauroczeniu kosmetykami, do których dostęp w Polsce jest nieco utrudniony. Oczywiście, mamy XXI wiek i zakupy w necie nie są już niczym nadzwyczajnym, ja mimo wszystko pozostaję konserwatywnym klientem i wolę handel tradycyjny: widzę towar - podoba mi się - kupuję - i mam go JUŻ! :)

Zdarza mi się podróżować za granicę, a moim ulubionym zajęciem, kiedy już tam jestem jest eksploracja sklepów kosmetycznych w celu odnalezienia czegoś, czego u nas zazwyczaj brak a słyszałam, że dobre! ;) I tak na przykład będąc w Londynie nie mogłam sobie odmówić wejścia do słynnego Lush'a, odnalezienia kosmetyków z Burt's bees, czy Urban Decay.

Teraz jednak chciałabym Wam przedstawić dwa zestawy, dwie marki może trochę mniej znane, niż te wymienione powyżej, którymi moim subiektywnym zdaniem warto się zainteresować, kiedy już na nie traficie.

Pierwszy zestaw dostałam w prezencie (- nie wiem niestety ile kosztował) i jest to trio do pielęgnacji ciała Fenjal Vitality. Zestaw zawiera peeling, mydło pod prysznic i balsam (po 200ml), każdy z nich ponoć zawiera witaminy B5, E, C i olejek z pestek winogron.

Po kolei:
Duschpeeling - szczerze Wam powiem, nie jestem ekspertką w dziedzinie peelingów, nie mam dużego porównania, ale jak dla mnie na szybkie pobudzenie skóry ten produkt w zupełności wystarcza.



Cremedusche - cóż... myje! :) konsystencja lekko kremowa jak sama nazwa wskazuje, ale bardzo ładnie rozprowadza się po ciele.



Lift Body Lotion- o matkooo....cudowny! To jest dopiero pieszczota dla ciała! Nie wiem na czym polega jego sekret, czy na połączeniu tych wszyskich dobrodziejstw razem wziętych, czy na wyjątkowej formule, ale tak aksamitnego balsamu dawno nie miałam. Zabrzmi to jak z banalnej reklamy balsamu, ale na serio, czuję się po tym bardziej kobieco i subtelnie! :)



Ale najważniejsze! - to co właściwie najbardziej mnie urzekło we wszystkich tych trzech produktach, to przepiękny, świeży, choć dość intensywny zapach. I love it!!!

Kolejna moja miłość to szampon i odżywka z TRESemme z serii Naturals, których zadaniem jest wzmocnienie włosów poprzez odżywcze nawilżanie. I faktycznie, moje cienkie piórka wydają się nieco silniejsze, mają połysk, nie są obciążone i ładnie się rozczesują po myciu. Jak dla mnie bomba! Zwłaszcza, że jak głoszą opakowania szampon ma mniej siarczanów, a odżywka nie zawiera silikonów. Do tego są pozbawione barwników, a w ich skład wchodzą olej z avocado i co??? i mój ukochany aloes! ;)
Opakowania tych produktów to prawdziwe bomby (mniejszych niestety nie było) 900ml! Wystarczą na wieki, tym bardziej, że gęstawa konsystencja sprawia, że są dość wydajne! 

Promocyjna cena przeliczając na złotówki to około 30zł za jedno, wielkie opakowanie, -myślę, że warto.

niedziela, 24 lipca 2011

Nowa kolekcja błyszczyków z JOKO

Drodzy widzowie! Dzisiaj mam zaszczyt przedstawić Wam sześciu wspaniałych, czyli przedstawicieli najnowszej kolekcji JOKO Cosmetics - błyszczyki z serii Double Therapy. Dzięki uprzejmości firmy mam okazję przetestować całą kolekcję dlatego dzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami (a dociekliwych zapewniam - nie dostaję za to kasy! :) )

Co producent mówi o produkcie? :

"Składniki zawarte w Double Therapy sprawiają, że lip gloss ma kompleksowe działanie.
Specjalna postać kolagenu szybko wchłania się, długotrwale nawilża i likwiduje efekt
spierzchniętych ust. Dzięki temu usta są optycznie powiększone – bez ingerencji skalpela, czy
strzykawki. Masło aloesowe chroni skórę przed wysuszaniem, pomaga odżywiać głębokie
warstwy naskórka i regeneruje komórki. Dodatkowo formuła jest wzbogacona kompleksem
witamin E i F, które nawilżają skórę i działają przeciwrodnikowo."


Co ja Wam o nim powiem?:

Jak wiecie chociażby z mojego bloga aloes to jest to co tygryski lubią najbardziej, więc to duży plus jak dla mnie, że w JOKO'wych lip gloss'ach też się znalazł. O pielęgnacyjnym działaniu na tzw. dłuższa metę trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo nie jestem permanentnym nosicielem błyszczyków generalnie, więc nawet za rok nie będę w stanie Wam powiedzieć czy działa, ale... Wrażenia na gorąco: tak! mrowienie na ustach jest! :) nie jakieś badzo mocne szczypanie, tak mniej wiecej jak po carmex'ie, tylko bez tego aptecznego posmaku - na szczęście. Usta faktycznie wydają się pełniejsze na co zapewne składa się kilka czynników: po pierwsze wilgotny połysk i delikatnie połyskujące, nienachalne drobinki w każdym z sześciu kolorów, co optycznie faktycznie je powiększa; po drugie owo mrowienie, chłodek, zapewne działa nie tylko fizycznie na usta delikatnie je podrażnając, ale pewnie też na  psychikę- mam wrażenie, że usta mi rosną od tego mrowienia! mmmm, sexy! :) Na szczęście nie utrzymuje się ono długo w przeciwieństwie do błyszczyka!
Co więcej? Nie kleją się, są dość lekkie, pachną delikatnie aloesem, nie smakują wcale, całkiem nieźle napigmentowane, zwłaszcza te ciemniejsze odcienie, a kolory? Zobaczcie same:

Numerki? Już podaję (od lewej) J86, J87, J88, J89, J90, J91

A tak wyglądają na skórze, w większym i mnieszym świetle.


Aplikator to około 1,5 centymetrowy welurowy, spłaszczony patyczek lekko zagięty co pewnie ułatwi wydobycie błyszczyka z opakownia, kiedy będzie go już w nim niewiele.


Sugerowana cena przez producenta to 17,90zł za 4,5ml produktu.

Udanych wyborów Kobitki! :)

Aha! JOKO jest już na facebooku, tam też znajdziecie więcej informacji o tych błyszczykach, link o tutaj!

 

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Zombie w Warszawie

Niecałe dwa tygodnie temu, leniwie przeglądając "najnowsze" na facebook'u, trafiłam na wydarzenie, które zdecydowanie postawiło mnie na nogi, rozbudziło wyobraźnię i dziecięcą chęć do zabawy - ZOMBIE WALK- Warszawa (25.06.2011)! :) 


Nie wiem skąd mi się to bierze, bo generalnie nie przepadam za oglądaniem horrorów, ale wszystko co związane z przebieraniem się za potwory i jakieś dziwne kreatury przyjmuję zawsze z największym entuzjazmem. Nie mogłam więc przegapić takiej okazji! 

Zombie Walk, to uliczny happening, w którym każdy może wziąć udział, wystarczy, że choć trochę przypominasz umarlaka (albo nawet jeśli go nie przypominasz;) ) i stawisz się w umówionym miejscu i czasie, żeby razem z innymi świrami przejść się po mieście i postraszyć trochę ludzi (miny przechodniów - bezcenne!) Ze względów bezpieczeństwa i utrzymania dobrej zabawy jest tylko kilka prostych zasad, których warto się trzymać, i można ruszać w drogę!








Na godzinę przed rozpoczęciem marszu w miejscu zbiórki pojawiały się już pierwsze potwory, lub ci, którzy dopiero się w umarlaków przeistaczali. Dokładnie nie wiem co się działo wokół, bo pochłonięta moją pracą charakteryzatora skupiałam całą swą uwagę na obiektach przeze mnie malowanych. I podobnie jak u tego przysłowiowego szefca - na swoje własne "buty" zostawiłam sobie tylko kilka minut, ale i tak miałam mega radochę! :)

Brock w swoim żywiole

tego truposza trzeba było tylko trochę poprawić
Pablo w wersji nieżywej
i w końcu moje 5 min na zmianę image
więcej krwi
i zombiak gotowy! (a przy okazji - tak się prezentują czarne soczewki z Pinky Paradise)
i jeszcze jeden Zombie mojej roboty
O godzinie 19.00 (no może trochę, po - nie patrzyłam na zegarek) z wyciągniętymi rękoma, powłócząc nogami i jęcząc żywe trupy ruszyły w trasę. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę jak ogromna rzesza się ich zebrała, ponoć około tysiąca przebierańców!! Gapiów też było niemało, większość stała z aparatami, kamerami i z telefonami dokumentując to całe zdarzenie. I mieli rację, bo było co uwieczniać. Było tak wiele niesamowitych i oryginalnych postaci, że w niejednym filmie o Zombiakach można by je było wykorzystać. Było kilku szamanów, pilot z urwaną na sterze ręką, czarna wdowa w woalu, Bin Laden, a nawet Jezus. Pomysłów na przebrania nie brakowało (zobacz linki do galerię na facebooku Zombie Walk Warszawa)


Z perspektywy zombiaka twierdzę, że generalnie mieszkańcom stolicy podobało się to co widzieli. No, może po przejściu zakrwawionej watahy nie wszyscy byli szczęśliwi, bo tu i ówdzie, na szybach witryn, samochodach i autobusach pozostawiliśmy niechcący krwawe ślady swojego przemarszu, ale nikt na nas nie krzyczał. Za to strzelali do nas żołnierze! Ale spokojnie - byli oni częścią happeningu. Na dźwięk strzałów wszysztkie zombiaki jak domino padały na ziemię, żeby po chwili ponownie zmartwychwstać i mozolnie podąrzać za żywym mięsem. Niektóre bardzo konsekwentnie reagowały na napotkane przeszkody, wpadając bezustannie na latarnie, przewracając się przez murki i potem parę metrów przeczołgując się po ulicy. Myślę, że powiniśmy dostać zbiorowego oskara i obsadę w kolejnym filmie z udziałem zombie! :)

Ale jakbym tak miała narzekać..., to cały korowód szedł mimo wszystko trochę za szybko. Wierzę, że prowadzący pochód nie mogli się doczekać reakcji kolejnych napotkanych przechodniów, ale efekt był taki, że my - ogony trochę musieliśmy nadrabiać kroku, a miało być "poooowooooliii". I hm... na tak długą trasę (od metra centrum - do kolumny Zygmunta) można było jeszcze coś powymyślać np. zrobić stop klatkę na 5 sekund na umówione hasło albo wykorzystać inne wcześniej zebrane pomysły. Nic straconego! Zombie walk jest organizowane rokrocznie, może więc w przyszłym roku uda się jeszcze bardziej urozmaicić tę imprezę.

Jak twierdzą internetowe źródła, pierwsze Zombie Walk odbyło się w 2003 roku w Toronto. Przemarsz zorganizował fan sitcomu The Munsters i wzięło w nim udział... uwaga... 6 osób! Inicjatywa najwyrażniej chwyciła - co mnie z resztą zupełnie nie dziwi, bo od tamtego czasu coraz więcej zapaleńców bierze udział w tym szaleństwie. I coraz więcej miast już nie tylko Ameryki Północnej ale i całego świata dołącza się do tej zabawy organizując swoje Zombie Walk'i.






piątek, 24 czerwca 2011

I co z tego, że mamy The Body Shop...

Krem do twarzy. To jest jeden z tych kosmetyków, którego poszukiwania spędzały mi sen z powiek. Odkąd pamiętam miałam ogromny problem, żeby trafić na krem, który do mojej dość wrażliwej cery będzie odpowiedni. A to za tłusty, a to podrażniał, a to lepki, a to konsystencja nie taka. Nivea, Garnier,  L'Oreal, Clinique i kilka innych - nic z tego! Koszmar! Bywało często tak, że kremu po prostu nie używałam i powiem szczerze, że nie było nawet tak źle! Doszłam jednak do wnisku, czy też dałam się przekonać, że krem do twarzy warto mieć, warto używać, żeby na stare lata nie wyglądać jak rodzynka ...i już! Poszukiwania trwały.

Trudno mi policzyć ile czasu temu trafiłam w końcu na mój wymarzony kremik. 1,5 roku temu, może 2 lata ...nie pamiętam, w każdym razie zdążyłam go na dobre pokochać niesłabnącym uczuciem. Aloe Soothing Day Cream - bo o nim mowa, okazał się doskonały dla mojej cery pod każdym względem. Leciutki, prawie bez zapachu, nie lepi się, a co najważniejsze nie podrażnia - jak przystało na krem z aloesem. Mam wrażenie, że wręcz koi skórę - no rewelacja! Cena kremu wahała się w zależności od promocji od 49zł w dół, aż do 25zł, za 50ml produktu

Wyobraźcie sobie moją złość i rozczarowanie, kiedy wchodząc do sklepu z uśmiechem na twarzy, ze świadomością, że wiem czego chcę, że nie będę się znowu zastanawiać, który specyfik zaryzykować, prosząc panią w o kolejne opakowanie mojego cudownego produktu, usłyszałam: "tego kremu już nie ma, bo zostaje wycofana z Polski cała seria..." WHAT?? Jak to? Dlaczego? Co się stało? A pani na to, że seria kiepsko się u nas sprzedawała... No dziewczyyyynyyy...!!! Przecież od dawien dawna wiadomo jak wspaniałe właściwości ma aloes! Łagodzi problemy skóry po poparzeniach, podrażnieniach, alergii, nie mówiąc już o jego generalnie dobroczynnym wpływie na nasz organizm. W każdym razie to był najprzyjemniejszy kremik jaki gościł na mojej twarzy (wierzę, że innym wrażliwym cerom rówież przypadł do gustu) i go wycofują?! Błąd!


Tego jednak dnia nie wyszłam ze sklepu z pustymi rękoma. Zgarnęłam jeden z ocalałych na półce kremów na noc z tej samej serii (tylko 25zł za 50ml), a pani najwyraźniej poruszona moimi żalami wyciągnęła spod lady nawilżający "lotion" z tej samej linii, z filtrem (piętnstką), w tubce i z 50% przeceną (wybaczcie, nie pamiętam podstawowej ceny, ale około 40zł za 50ml)). W akcie desperacji zakupiłam dwie sztuki Aloe Soothing Moisture Lotion'ów. Okazało się jednak, że mimo okazji to była bardzo zła decyzja. No nie pasował mi ten produkt i koniec! Nie potrafię sprecyzować dlaczego dokładnie, -jakiś taki cięższy, lepki, konsystencja nie ta, męczyłam się z tym mazidłem strasznie, mimo, że nie robiło mojej twarzy jakiejś strasznej kszywdy.




Inaczej rzecz się ma jeśli chodzi o Aloe Soothing Night Cream. Polubiłam go niemal tak bardzo, jak ten na dzień. Fakt, jest troszkę bogatszy, bardziej treściwy, bardziej tłusty, ale tu akurat to zupełnie nie przeszkadza.






Mam jeszcze jedną perełkę aloesowej serii z The Body Shop'u. Od prawie miesiąca mam przyjemność i to ogromną(!) fundować mojej twarzy łagodne oczyszczanie pianką Aloe Gentle Facial Wash (około 35zł za 125ml). Cudo! Niesamowicie lekka, przyjemna i oczywiście w żaden sposób nie irytuje mojej kapryśnej skóry, ani oczu. Do tego jest dość wydajna, jedna pompka obficie pokrywa pianką całą twarz usuwając resztki makijażu. Szczerze mówiąc jeszcze nie wiem czy radzi sobie w roli głównego kosmetyku do demakijażu, bo stosuję ją po usunięciu z twarzy makeup'u innymi środkami. Ale w przydzielonej jej roli jest rewelacyjna!


A na koniec, nawiązując do tematu: - Co z tego, że The Body Shop'ów pojawiło się w nazym kraju sporo, skoro nie oferują wszystkich dobrodziejstw przez siebie stworzonych i zmuszają do zakupów kombinowanych?! Osobiście bardzo rzadko robię zakupy przez internet, pozostaje mi więc liczyć na uprzejmość dobrych dusz z zagranicy, lub wyczekiwać na hurtowy, (ale na szczęscie trochę tańszy) shopping przy okazji jakichkolwiek podróży lotniczych, bo co ciekawe na lotnisku w Warszawie w strefie bezcłowej moje ulubione kremiki zawsze na mnie czekają! A nie mogły by tak w zwykłym sklepie na półce leżeć...?


czwartek, 23 czerwca 2011

Witam na blogu!

Od blisko dwóch lat umieszczam w sieci swoje pomysły i porady korzystając głównie z YouTube'a. Nie zawsze jednak ma człowiek nastrój na pokazanie się "całemu światu", czasem brak czasu, lub odpowiedniej pory ogranicza z Wami kontakt, a chęci dzielenia się  moimi makijażowymi i kosmetycznymi spostrzeżeniami wcale nie maleją. Dlatego sobie pomyślałam - a! spróbuję założyć bloga! Jedno podejście już robiłam dawno temu - nie wyszło, ale teraz jakoś tak czuję się bardziej na siłach. Jak to będzie? Wyjdzie w praniu! :) Pozdrowionka!